Dziś mamy kilkanaście gatunków dyń nadających się na zupę, frytki, konfitury, pure i na co nie jeszcze. Dynia robi za dekorację październikową, a w wersji z powycinanymi oczami i zębami za atrybut Halloween - święta, które niektórych przyprawia o dreszcze, innych o niestrawność, a większość ludzi i tak je ignoruje.
Kiedyś dynie uprawiano głównie na pestki i były to albo wielkie, zielone dynie, albo trochę mniejsze pomarańczowe (ale z hokkaido nie miały nic wspólnego).
Dynie rosły w ogrodzie, czasem na ogrodowym kompoście, aż do jesiennych mrozów. Potem lądowały w stodole na klepisku, a w czasie zimowej nudy jakiś rodzinny siłacz szedł do stodoły z siekierą, dynię ćwiartował, pestki wypruwał i zabierał do domu. Tam suszono je rozłożone na gazecie i przegryzano w zimowe wieczory. Pozostałą skorupkę dyni najczęściej zjadały gospodarskie zwierzęta. Czasem kawałek takiej dyni starty na tarce lądował jako uzupełnienie mlecznej zupy z kluskami, czasem inny kawałek pomarańczowej dyni po przerobieniu na pure lądował w pieczonym właśnie cieście, żeby było bardziej żółte. O konfiturach z dyni słyszeliśmy, ale u nas nikt nigdy ich nie robił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz