Tak się składa, że 15 sierpnia jest jednym z najstarszych odpustów w moim mieście, bo jeden ze starszych parafialnych kościołów jest pod wezwaniem Wniebowzięcia. A odpust to takie imieniny parafii, obchodzony jest zwykle wtedy, kiedy w kalendarzu liturgicznym przypada dzień patronalny parafii.
Z tymi odpustami to chodzi o to, że każdy, kto w dniu odpustu nawiedzi odpustowy kościół, będzie w stanie łaski, przyjmie komunię i pomodli się w intencjach papieża (czyli za tych, o których papież prosi, żeby się za nich modlić), ma władzą Kościoła darowane kary za grzechy. Odpusty nie są specjalnie modne, bo nie jest modne mówienie, że za grzechy mamy jakieś kary w ogóle. To, co kiedyś było oczywiste, dziś w niektórych środowiskach przedstawiane jest jako herezja... do tego dochodzą jeszcze zaszłości historyczne związane z handlem odpustami, i mamy, co mamy.
Handel poniekąd przeniósł się na odpustowe stragany i nie dotyczy już samych odpustów, a bardziej wszelakich badziewnych artykułów made in China. Zresztą odpustowe artykuły zawsze bywały badziewne. "Odpustowy" w odniesieniu do jakiejś rzeczy oznacza tyle co "tani, bez gustu, nadmiernie kolorowy czy błyszczący".
Za moich czasów :) artykuły made in China były raczej ekskluzywne i nietanie, a na odpustowych straganach kupowało się plastikową biżuterię czy zegarki, a także zabawki zupełnie lokalnego wyrobu. Ot, choćby takie jojo, kulka trocin zawinięta w pazłotko, całość na gumce po to, żeby można było sobie poodbijać.
Albo kolorowe wiatraczki, nijak się nie mające do dzisiejszych wiatraczków z odpustu. Dzisiejsze to przy nich arcydzieła. Dawne wiatraczki składały się z jednego kwadratu twardego, ale bardzo kolorowego plastiku, naciętego i zawiniętego w cztery wiatraczkowe skrzydła. Na odpuście obowiązkowo kupowało się baloniki, zwykłe, gumowe, rzadko nadmuchane czymś innym niż powietrze z płuc sprzedawcy. Chłopcy kupowali przeróżne urządzenia do strzelania i popularność odpustu mierzyło się głośnością (i długością trwania) hałasu, jaki potem urządzali, strzelając.
Na odpuście można było kupić watę cukrową, zwykłą, białą, wyrabianą na miejscu z przenośnego kręciołka, słodką jak stuprocentowy cukier. Podobnie zresztą smakowały szczypki. Szczypki, czyli kolorowe, długie a wąskie cukierki produkowane głównie z cukru i barwników i zawinięte w celofan, były u nas zasadniczym słodyczem "kościelnym". Można je było na ogół kupić pod kościołem po nabożeństwie, sprzedawały je niewyglądne babiny po parę złotych sztuka. Zdarzało się, że handlujący pod cmentarzami także mieli w ofercie szczypki, tuż obok zniczy i dekoracji ze sztucznych kwiatów. A już na odpustach szczypki były obowiązkowo. Smakowało toto jak żywy cukier, tylko twardszy niż kostka cukru z cukiernicy, coś jak cukrowy wielkanocny baranek. Generalnie trzeba było sporo samozaparcia, żeby taką szczypkę zjeść. :PZ czasem odpusty zmieniły się w wędrowny bazar. Na kramach odpustowych można było kupić wszystko, od bielizny po kożuch, a ponadto mydło, powidło i chałwę. Miejsca na stragany rezerwowano już poprzedniego dnia, taka była tego masa. Ulice prowadzące do kościoła blokowały się totalnie. Może dlatego proboszczowie zdecydowali się ów handlowy proceder ukrócić. Pojawił się zakaz handlu na placu kościelnym i na chodnikach, na kramy wyznaczano niewielki placyk gdzieś z boku tak, aby handel nie utrudniał dojazdu pod kościół. Obecnie na odpustach sprzedaje się raczej wspomnianą chińszczyznę, czasem nabożne obrazy... a i to najczęściej poza wielkimi ośrodkami miejskimi, przy parafiach, w których od lat była tradycja odpustu.
Inna sprawa, że kiedyś na odpust czekało się cały rok. Z jednej strony taki małoletni człowiek ciułał pracowicie grosz do grosza, żeby sobie ten wiatraczek kupić, a z drugiej cóż - na odpust zjeżdżała liczna rodzina, w tym hojne dla wnucząt babcie. Pamiętam rok, w którym zaliczyłam trzy msze w ciągu jednego dnia, bo po mszy szło się z kolejnym hojnym sponsorem na kramy albo na lody, albo na jedno i drugie... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz