Na kolonie w latach 70tych i 80tych jeździły wszystkie szanujące się dzieci rodziców pracujących poza rolnictwem. Dwutygodniowe turnusy kolonijne były częściowo finansowane przez zakład pracy i grzech byłoby nie skorzystać :P. Na kolonie najczęściej wyjeżdżało się nad morze, rzadziej w góry czy nad jeziora. Zakwaterowanie bywało w schroniskach młodzieżowych, bursach i internatach. Pierwsze skojarzenie z koloniami letnimi to dla mnie maszerująca ulicą gromada kilkudziesięciu rozwrzeszczanych dzieciaków w chustach jednego koloru i pod opieką dwóch wychowawczyń. Te chusty - stylonowe, noszone na plecach jak harcerskie, tyle że bez żadnego munduru, na koszulce czy na kurtce - były identyfikatorem grupy kolonijnej. Drugie skojarzenie to zielona noc - zwyczaj chyba kolonijny, podłapany na obozach, wycieczkach i wszelkich nastoletnich wyjazdach. Zwyczaj polegał na totalnych wygłupach w ostatnią noc na wyjeździe, a punktem obowiązkowym było smarowanie wszystkiego i wszystkich pozostałymi po dwutygodniowym używaniu resztkami radzieckiej pasty do zębów marki Pomorin :) - wracanie do domu z pastą do zębów było w bardzo złym stylu, pasty należało się pozbyć w zieloną noc :))).
Bardziej elitarną formą nastoletniego wypoczynku wakacyjnego były obozy harcerskie.
Obóz harcerski na przyzwoitym poziomie był w lesie, a spało się w wojskowych namiotach, przynajmniej po 10-12 osób, na własnoręcznie zmontowanych pryczach z siennikami. Gotowało się najczęściej w jakimś rodzaju polowej kuchni, czasem było to ognisko z paleniskiem, czasem wojskowa kuchnia a takich na kółkach na cztery kotły. W gotowaniu czasem pomagały panie opiekunki, czasem gotowali po prostu sami uczestnicy (i to było dużo zabawniejsze, nawet jeśli niekoniecznie dużo bardziej smaczne czy strawne :P). Ze zwyczajów harcerskich pamiętam podchody w celu kradzieży z sąsiedniego obozu tzw. "banderki" czyli dużego prostokątnego proporca, który wisiał na maszcie na środku placu apelowego. Uniemożliwić kradzież miała warta, trzymana w dzień i w nocy, niemniej jednak warcie zdarzało się spać, a banderkę zdarzało się z sukcesem ściągnąć i podprowadzić :P. Wchodziło się wtedy tryumfalnie do wrogiego obozu i negocjowało warunki odzyskania proporca :).
Inną specyfikę miały obozy wędrowne. Nie było stałego obozowiska, w wersji lajt spało się po schroniskach, szkołach czy stodołach, w wersji hard co noc rozbijało się gdzie indziej namioty (zwykle wtedy mniejsze i lżejsze, takie na 3-4 osoby). W wersji lajt większe bagaże jechały za wędrowcami ciężarówką, w wersji hard każdy obozowicz wlókł swój cały bagaż na plecach. Namioty zwykle (na szczęście) jechały... W ciągu tygodnia-dwóch uczestnicy obozu wędrownego potrafili przejść i paręset kilometrów.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły się pojawiać alternatywne (względem komunistycznej szkoły i państwowego harcerstwa) formy letniego wypoczynku młodzieży. Zaczęły się wyjazdy oazowe, ale jeszcze zanim oazy dotarły do naszej części Polski, pojawiły się u nas tak zwane "wakacje z Bogiem", organizowane przez parafie (czy może kilku zaciekłych przyparafialnych aktywistów), na ogół pod namiotami i w górach. Potem można było wybrać się na obozik harcerski jednej czy drugiej drużyny (czy potem organizacji harcerskiej) niezwiązany z państwowymi strukturami. Na początku były to kompletnie dzikie grupy czy drużyny, niezrzeszone oficjalnie w żaden związek ani stowarzyszenie, a wyjazdy organizowano na wariata, bez większej opieki, bez żadnego nadzoru, na prywatnych podwórkach ludzi, którzy za drobną opłatą zgodzili się na obecność młodzieży, a w przypadku grup czy drużyn przyparafialnych na podstawie porozumienia między proboszczami :) - namioty stawały na terenach należących do parafii, a przy lepszych wiatrach zdarzało się i zakwaterowanie w salkach katechetycznych. Potem, z czasem, grupy się organizowały, zrzeszały, nazywały. Zaczęły się kontrole sanepidu i nadzór wykwalifikowanej kadry. No ale klimat już nie był ten. :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz