o wczasach

W zasadzie każdy pracujący człowiek miał szansę dostać w lecie "wczasy", czyli (płatne) miejsce w ośrodku wypoczynkowym dla rodziny. Co intratniejsze profesje miały własne ośrodki wczasowe, hoteliki czy osiedle domków letniskowych gdzieś w lesie albo nad morzem. Wykonawcy pośledniejszych zawodów dostawali miejsca gdzieś na kwaterach prywatnych.

U nas najpopularniejszym miejscem na wczasy było polskie morze, najczęściej Krynica Morska. Te śmieszne wiklinowe budki na plaży nazywały się "kosze" i chroniły przed wiatrem podczas plażowania. Można było w nich siedzieć, a jak ktoś nie był za wysoki, to nawet i leżeć. Leżało się najczęściej na kocu na piachu, znaczy leżały mamy i ciotki, ojcowie najczęściej nudzili się wściekle albo chodzili pływać. Dzieci, którym rzadko pozwalano wchodzić do wody, radośnie grzebały się w piachu obok mamusinego kocyka. Do bardziej wyszukanych rozrywek należało zbieranie muszelek, a nawet czasem bursztynów, zwykle bursztynowej sieczki w malutkich kawałkach. Taki bursztyn w domu zalewało się spirytusem, sporządzając wszechleczniczą nalewkę do stosowania wewnętrznego i zewnętrznego.


Mniej pospolitym miejscem na wczasy były dla nas góry - być może wynikało to z umów zawartych między zakładami pracy (czy może związkami zawodowymi?) a właścicielami kwater prywatnych. Raz byłam na wczasach w Zakopanem, raz w Szklarskiej Porębie, podczas gdy nad morze jeździliśmy praktycznie co rok. Góry były wtedy dużo mniej skomercjalizowane, na wszystkie szlaki wchodziło się za darmo, wodę można było śmiało pić prosto z potoku, a zdjęcie z białym misiem z Zakopanego po prostu każdy _musiał_ mieć. Innym obowiązkowym punktem programu był wjazd kolejką naziemną na Gubałówkę, linową na Kasprowy czy przejażdżka wyciągiem krzesełkowym w Szczawnicy.

Po górach nie chodziło się wiele. Niektórzy wdrapali się na Giewont albo przeszli Drogą Pod Reglami. Inni po prostu łazili po mieście, zbierali jagody w podmiejskim lasku, przeszli się spacerkiem tu i tam - i tak przez tydzień lub dwa tygodnie, bo tyle wynosiła średnia długość wczasów. Czasem organizator proponował udział w grupowych wycieczkach, zwykle dostosowanych stopniem łatwości do możliwości rodzin z małymi dziećmi i seniorów.

Pamiętam też zmorę dojazdu na wczasy i z powrotem. Ponieważ średnia długość wczasów to były 2 tygodnie, na początku miesiąca, koło 15-go i pod koniec, kiedy zmieniały się turnusy, do pociągu jadącego nad morze wsiadało się przez okna. Koczowanie przez całonocną podróż na korytarzu czy nawet w wagonowej ubikacji, z miejscem siedzącym na własnym bagażu (bo na sedesie siedział ktoś inny :P) to była norma.

Normą było też zakwaterowanie w pokoju bez łazienki - łazienka była na korytarzu, wspólna dla wszystkich zakwaterowanych w danym domku, zwykle 3 do 5 rodzin. Jeśli wczasowicz był samotny, zwykle dostawał pokój z innym samotnym wczasowiczem (albo z dwoma). Wczasowicz dostawał łóżko z pościelą, w pokoju była też jakaś szafka, stolik i kilka krzeseł. Na posiłki zwykle przechodziło się do innego domku, nieraz dobre kilkaset metrów. W takich stołówkach jadło się przy czteroosobowych stolikach, były trzy posiłki dziennie, serwowane na porcjowych talerzach, czasem - ale nie zawsze - pani proponowała dokładkę. W pokoju można było ugotować sobie herbatę, jeśli wzięło się z domu grzałkę elektryczną i metalowy kubek. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz