Po pierwsze, chryzantemy. Rośliny krótkiego dnia, które właśnie zaczynały kwitnąć. W epoce przedchińskiej kupowano głównie żywe, do wieńców i do bukietów, i modlono się, żeby jak najdłużej nie było przymrozków. :) Wtedy były przeważnie wielkokwiatowe.
Po drugie, to, co było zimozielone i rokowało, że trochę na grobie poleży.
Mahonia, która wtedy rzadziej rosła w ogródkach, i najczęściej trzeba ją było kupić.
Barwinek, który, dla odmiany, rósł chyba w każdym ogródku.
Gałązki świerkowe
a jeszcze lepiej jodłowe, bo nie gubiły igieł. Ale jodły u nas nie rosły i trzeba było je kupować...
No i, niestety, widłaki, na temat rwania których biolodzy grzmieli i gromili, a które na grobach ziemnych pojawiały się nagminnie, dopóki były w pobliskich lasach. Teraz jest już ich coraz mniej.
Z kolorowych elementów dekoracyjnych była dzika róża
i kocanki, zwane nieśmiertelnikami.
Lekkości kompozycjom dodawał zatrwian.
Oczywiście, że jest powiązanie między większością tych roślin a nieśmiertelnością. Nie tylko w nazwie nieśmiertelników. :) Kiedy cały świat jesienią umierał z pierwszymi przymrozkami, rośliny zimozielone, suche kwiaty, czerwone jagody przypominały, że nie wszystko umiera.
Zawsze mnie zachwycały wielkokwiatowe chryzantemy (czyli, etymologicznie, złote kwiaty: khruseos, złoty, anthos, kwiat, po grecku). Bywały tylko przy cmentarzach w sprzedaży, i matka zawsze mówiła, że do domu się ich nie kupuje, bo to cmentarne kwiaty, źle wróży itp. A mnie one zachwycały i zawsze chciałem mieć takie w wazonie...
OdpowiedzUsuńu nas też chryzantemy też nie były do domu. Teraz sobie przypominam, że w wersji drobnokwiatowej były dekoracją ogródka. Ale wymarzały.
OdpowiedzUsuńKilka lat temu miałam je w ogródku, ale też nie przeżyły którejś zimy - i już ich nie ma.