o rózgach świętego Mikołaja

Dzisiaj dzieci pytają: co to jest rózga, bo nie wiem. Ha.

Rózga to cienka gałązka drzewa używana do bicia. Częściej do dyscyplinowania dzieci i zwierząt niż prawdziwego bicia, które akurat rózgą wykonywano rzadko. Rózgami także dokonywano czynności higienicznych w łaźniach - no, to już całkowita egzotyka :) - wyglądało to tak, że rozgrzaną gorącą wodą i parą skórę uderzano brzozowymi gałązkami, żeby zszedł pot, brud, zrogowaciały naskórek, takie tam. Potem trzeba było się wypłukać. :) Taki peeling.

Z rózeg robiono też doskonale brzozowe miotły.

No i rózgi przynosił święty Mikołaj niegrzecznym dzieciom. Czasami zresztą rózgę znajdowało się jako ostrzegający załącznik do prezentu pod choinką. Jeśli pamiętamy, że święty Mikołaj miał pewne dokonania w zakresie "heretyka w łeb", to rózgi świętego Mikołaja przestają być szokujące. :)

Rózgi robiono z brzozowych gałązek malowanych srebrną lub czasem złotą farbą. Teraz chyba częściej sprzedają rózgi w pękach, kiedyś dostawało się jedną taką gałązkę - i zwykle jako dodatek do lepszego prezentu.

Rózgi robi się z gałęzi brzozy.
Najczęściej z młodych gałązek młodych brzóz.
Biała kora, nietypowa dla drzew, i nie do końca naukowo potwierdzone właściwości zdrowotne brzozy (w tym sławny brzozowy sok) przyczyniły się do przypisywaniu brzozom właściwości magicznych. Może dlatego brzoza jest często i chętnie wykorzystywana w ludowych i okołokościelnych tradycjach i dekoracjach. Poza tym po prostu brzoza ładnie wygląda, wszędzie rośnie, szybko rośnie i rośnie w za dużych ilościach, bo produkuje nasiona w astronomicznej skali. :) Dlatego łatwo ją ściąć bez większej szkody dla lasu.

W dzisiejszych czasach dać dziecku rózgi nie wypada. W krańcowych przypadkach można podpaść pod paragraf za grożenie lub znęcanie się, takie czasy :P. Dlatego rózgi skończyły jako element dekoracyjny w okołoświątecznych stroikach.

A jak to było z tym biciem kiedyś? Po prostu, jak człowiek zasłużył, to oberwał i tyle. Nie było znęcania się (oprócz pojedynczych patologicznych przypadków, które zdarzają się i dzisiaj), ale nie było absolutyzowanego zakazu trzepnięcia dzieciaka ręką czy pasem przed spodnie. Zdarzało się to dosłownie kilka razy na kilkanaście lat dzieciństwa, zwykle za jakieś przewinienie poważnie grożące zdrowiu, życiu lub zbawieniu wiecznemu. I młody człowiek wiedział, że ma tego nie robić. Dla mnie, na przykład, realna perspektywa kary cielesnej miała niezwykle motywujące znaczenie. :)

Był też inny aspekt: człowiek narozrabiał, ale dostawał po tyłku i miał z głowy. :) Pedagogika przyjętej kary nie zmuszała do życia w wiecznym poczuciu winy, ani nie uczyła rzeczywistości "bezwiny", udawania, że nic się nie stało. Wkurzyłeś się i strzeliłeś brata w twarz, a do tego specjalnie rozdeptałeś mu ulubiony samochodzik? OK, to zbierasz w tyłek od ojca, brat jest usatysfakcjonowany (nie musisz tygodniami znosić jego fochów), sprawa zmartwiona, idziecie się grzecznie bawić dalej. Realność winy i kary (i zadośćuczynienia) odczułeś na własnym tyłku. A jak się następnym razem wkurzysz na brata, unikaj ręko- i nogoczynów, bo to się nie opłaca.
Taka lekcja wystarczała na długi czas.

Nie, na pewno nie byliśmy bici za byle co. Nie czuję się przedstawicielem pokolenia katowanego przez rodziców. Pas taty był przypominaczem, jak rózga świętego Mikołaja: pamiętaj, nie baw się w zło, bo to cię zaboli. :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz