Wszystkich Świętych

1 listopada w liturgii Kościoła jest uroczystość Wszystkich Świętych.
To dzień, w którym Kościół wspomina wszystkich zbawionych, a jeszcze nie zbawionym przypomina, dokąd mogą iść.

Komuna z czasów mojego dzieciństwa nie uznawała, oczywiście, żadnych świętych, więc dzień 1 listopada został przemianowany na Święto Zmarłych i tak figurował w kalendarzu pod czerwoną kartką. Ten dzień zawsze był wolny od pracy.

Rano biegliśmy zwykle do kościoła na mszę (z uroczystości Wszystkich Świętych), a potem objeżdżaliśmy (autobusami) wszystkie nasze cmentarze. 1 listopada był dniem, kiedy pierwszy raz w jesieni zakładało się zimowe ubrania.  Był to też dzień, kiedy przy grobach spotykała się zjeżdżająca z różnych stron rodzina.

Mój cmentarz był za Wisłą, po zachodniej stronie, leżał na nim tylko jeden z moich dziadków, były też jakieś stare groby pradziadków i praciotek, które porządkowaliśmy raz do roku przed Wszystkimi Świętymi (starsi mówili: przed Wszystkimi Świętami:) , pozostała część rodziny jeszcze wtedy nad tymi grobami stała...
Staliśmy i czekali na procesję.

Procesja schodziła z góry, z kościoła, zaraz po mszy.
Na niektórych cmentarzach msze odprawiano na cmentarzu, a po nich dookoła cmentarza chodziła procesja. Tam nie. Procesja schodziła (cmentarz był w dole) z dzwonami, z krzyżem, z chorągwiami - przynajmniej na początku, potem był już tylko krzyż - szli wszyscy księża z parafii, czyli w porywach trzech, proboszcz, wikary i czasem ksiądz emeryt albo gość.

Procesja śpiewała na zmianę: "Dobry Jezu a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie" albo "wieczny odpoczynek racz im dać, Panie". Wszyscy obecni na cmentarzu grzecznie do procesji dołączali. Zatrzymywano się w 4 miejscach i odczytywano kartki wypominkowe. Jeden z przystanków wypadał zwykle obok grobów lokalnej szlachty, najokazalszych pomników z całego cmentarza.
Procesja dążyła do grobu zbiorowego żołnierzy z 2 wojny, gdzie proboszcz, stojąc pod drzewem, wygłaszał kazanie. Tak. Na mszy w kościele przy tej okazji kazania nie było, zostawiano je na koniec procesji. Potem jeszcze błogosławieństwo i zwyczajowe "Witaj, Królowo, Matko miłosierdzia" odśpiewane w intencji osoby, która z tu obecnych pierwsza umrze. Księża brali jeszcze chłopaka z wodą święconą i kropidło, i obchodzili cmentarz, święcąc nowe groby.

Po czym rozchodziliśmy się jeszcze po grobach, zapalić pogaszone świeczki - i na autobus do domu. Zmarznięci i głodni. W domu zwykle czekał bigos ugotowany dzień wcześniej, tylko do pogrzania.
Po odpoczynku, rozgrzaniu się i obejrzeniu w czarno-białym telewizorze jakiegoś hitu typu "Znachor" albo "Wrzos" szliśmy jeszcze na miejski cmentarz, żeby pooglądać światła po zmroku
i zapalić świeczki na grobach żołnierskich, potem - z dreszczykiem emocji - pod krzyżem katyńskim. Znicze ustawiane w kształt krzyża, kwiaty kładzione w kształt krzyża - zawsze symbolizowały hołd dla zabitych jako wrogów ustroju, tych, co najczęściej nie mieli grobów.
Tu na zdjęciu krzyż z kwiatów ułożony w stanie wojennym na którymś z warszawskich placów. Podobne układano wszędzie...


I jeszcze  o dziecięcej zabawie polegającej na maczaniu patyczków w roztopionej parafinie płonących zniczy. Zabawa, za którą zawsze na nas krzyczeli, ale chyba wszystkie dzieci mojego pokolenia tak się bawiły. Na końcu patyczka tworzyła się coraz większa gulka z kolejnych warstw parafiny, a zabawa polegała na znajdowaniu świec z kolorową parafiną, żeby gulka zmieniała kolor. Większość ówczesnych zniczy była biała, szara lub beżowa, zdarzały się pomarańczowe, czerwone i zielonkawe, szczytem szaleństwa było znaleźć kolor niebieski. 

A teraz, w epoce wkładów olejowych i zniczy przykrytych metalową lub plastikową czapeczką, i migających diodami świeczkopodobnych potworków na baterie, tak się nie da...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz