Za to gęsie pierze na poduszki, kołdry i pierzyny (pierzyny są z pierza!) osobiście darłam.
Babcia przynosiła nabyty gdzieś worek gęsich piórek i każde piórko trzeba było rozedrzeć na mniejsze części, a przynajmniej na pół, żeby oddzielić skrzydełko pióra (albo jego fragment) od twardej tutki. Dopiero po tym zabiegu kawałkami piór (były miększe niż pióra w całości) napychano powłoczki.
U nas darcie pierza żadną wielką tradycją nie było. Teraz przedstawia się to szumnie jako zebranie kilku(nastu) gospodyń w strojach ludowych, co w zimowe wieczory zasiadają wokół stołu i rwą pierze. Nie pamiętam tego. Pierze rwało się incydentalnie - wtedy, kiedy trzeba było akurat uszyć nową poduszkę, kołdrę lub pierzynę. Poza tym rwanie pierza w odświętnym stroju do dobrych pomysłów nie należy - sugerowałabym zawinięcie się w stary fartuch i koniecznie założenie chustki na głowę, najlepiej też tak starej, żeby można ją było potem wyrzucić. Wybranie "kłaków" z piórek z włosów i z odzieży po darciu pierza nie jest łatwym zadaniem.
Rogale świętomarcińskie (ostatnio przez poprawność polityczną zwane "marcińskimi") też były u nas nieznane. Pojawiły się jako produkt dostępny w supermarketach już w 21 wieku, może z 5 lat temu. I zostały przyjęte - w odróżnieniu od gęsiny. Rogale świętomarcińskie znikają z półek w każdej ilości w błyskawicznym tempie, zamrażarki z gęsiną leżą pełne i nikt się nimi nie interesuje. Ale nie znam nikogo, kto by u nas rogale świętomarcińskie samodzielnie piekł.
Rogale świętomarcińskie piecze się z ciasta półfrancuskiego (półdrożdżowego), a nadziewa białym makiem wymieszanym z innymi słodkościami. Po wierzchu się toto lukruje (już po upieczeniu) i obsypuje siekanką orzechową. Podobno prawdziwe rogale świętomarcińskie, zrobione według dawnej receptury, mają specjalny certyfikat (i u nas kosztują ok. 50 groszy drożej na sztuce niż te bez certyfikatu). Obiło mi się też o uszy, że wielkopolski Caritas sprzedaje rogale świętomarcińskie tak jak świece wigilijne czy wielkanocne chlebki dobroci. Ale u nas tego nie ma.
Znam za to biały mak.
To znaczy: biały mak był znany mojej "zachodniej" babci, tej z zachodniego brzegu Wisły, z rodziny o niemieckich korzeniach. Wschodnia gałąź rodziny białego maku w życiu nie widziała.
Mak występuje w trzech odmianach: najpopularniejszy niebieski (nie mylić z modrym makiem z Czech!)
U nas z maku (niebieskiego) robiło się strucle i torty makowe. Na wschodzie ma strucle mówiono: "pierogi". Na zachodzie z mieszanki wszystkich trzech rodzajów maku wytłaczano olej. A o pierogach, takich prawdziwych, z białym makiem, znanych nad Wisłą, nadwiślańska babcia opowiadała już tylko legendy. Ja ani ich nie jadłam, ani nie robiłam, ani nawet nie widziałam. Jednak musiały kiedyś być...
Mak uprawiano u nas do momentu, kiedy za komuny zakazano uprawy z przyczyn związanych ze zwalczaniem narkomanii. Wtedy mak pozostał już tylko na małych, ukrytych przed ludzkim okiem grządkach w przydomowym ogródku, często siany razem z koprem, żeby nie było go widać. Jako nieletnie dzieci robiliśmy w porze dojrzewania makówek prawdziwe łupieżcze wyprawy na te zagonki :), i jedliśmy mak na surowo, prosto z makówek lub wysypany zlizywaliśmy z dłoni. :)
A teraz uprawia się podobno niskomorfinowe odmiany maku, i to po uzyskaniu pozwolenia. Chyba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz